... KUSI ...
Dziś rano, będąc sama w domu zrobiłam to co uwielbiam... Maksymalnie głośno włączyłam muzykę, tak głośno, że drżała podłoga i położyłam się na dywanie aby poczuć wszelkie możliwe wibracje płynące z głośników... I poczułam Tangerine Dream „Tyger” razy kilka... Przy tym utworze zawsze coś pęka... Przy nim nie sposób skłamać, czy chociażby próbować zatrzeć prawdę... Sprawia, że potrafię się rozpłakać tym tłumionym i maksymalnie odsuwanym w głąb siebie płaczem... I nie są to tylko łzy, bo one stanowią zaledwie introdukcję do płaczu, który jest ostatecznym wycofaniem się z tłumienia w sobie pewnych emocji... On jest końcem... Ale każdy koniec jest przecież i początkiem czegoś nowego.
Najważniejsze, że pomogło... że to coś co w sobie boleśnie rozdrapałam teraz będzie zasychać... Już kojąco wsiąkają we mnie plumkające nuty Diany Krall...
A myśli mam ocieplone... i nawet miło otulone... Nic w tym dziwnego, mój ulubiony „Love Letters” wypełnia pokój i mnie także...
Wraca do mnie utracona energia... Smutek, który jakby nieuzasadniony wkradał się i coraz bardziej rozpędzał, roztrącając po drodze nieśmiało wychylające z bocznych uliczek myśli, powoli wyhamowuje... Wolałabym, żeby wyhamował z piskiem opon, ale... ale to dopiero gdy z telefonu rozlegnie się dźwięk „Vabanku”... A swoją drogą niezamierzenie ironicznie wyszło przypisanie tego dzwonka do tego numeru telefonu...
Podczas dopołudniowego seansu umykania w dźwięki przemknęły mi przez głowę takie myśli i słowa... A gdyby je tak na bloga przelać? Kusi, kusi, kusi... Ale za bardzo się boję... W myślach się już ułożyło, więc i na słowa przyjdzie kolej, tak aby nie napisać ani za dużo ani za mało... Nawet nie przypuszczałam, że tkwi we mnie taki okrutny cenzor;)