...SZYKUJAC SIE DO SNU...
Sza!
Cho!
Ci!
Ci!
Cho!
Sza!
pn | wt | sr | cz | pt | so | nd |
28 | 29 | 30 | 01 | 02 | 03 | 04 |
05 | 06 | 07 | 08 | 09 | 10 | 11 |
12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 |
19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 |
26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 01 |
Sza!
Cho!
Ci!
Ci!
Cho!
Sza!
Myśli tłuką się we mnie. Zastanawiam się, czy dochodzę do sedna, do środka siebie, czy raczej śpię coraz mocniejszym snem i widzę coraz mniej. Czasem, gdy idę ulicą, podkręcona emocjami, zaczynam coś czuć, coś widzieć, coś rozumieć. To tylko krótkie chwile, momenty, w których czegoś dotykam. Ale co to jest... Gwiazdy, czy ich odbicie w tafli jeziora? Tylko odbicie...? Nie wiem... Czy można iść dwiema drogami równocześnie...? Dokąd to prowadzi...? To bez sensu... bez sensu...? Siedzę dziś tu. Dawno tu nie byłam. Dziś się zebrałam w sobie i przyszłam. Siedzę tu... i tak naprawdę mnie tu nie ma. Piszę o rzeczach, które wydarzyły się we mnie... Docierają do mnie echa słów ludzi... Nic z tego nie rozumiem...
Trudno niczego nie chcieć. Trudno w nic nie wierzyć. Trudno nie lubić za to siebie. Trudno nie rozumieć niczego z rzeczy, które wokół się dzieją. Trudno nie rozumieć ludzi. Trudno mówić językiem nie ich. Trudno mówić, używając słów, których znaczenia nikt nie rozumie. Trudno zadawać sobie pytania, o istnieniu których nikt nie wie. Trudno widzieć wszędzie koszmarne maski. Trudno słyszeć wciąż wokół siebie szepty demonów. Trudno czuć na sobie ich oddech. Trudno czuć ich dotyk, który...
Tylko, gdy kierują mną emocje, żyję, czuję, działam, budzę się... Jestem uzależniona... Jestem narkomanka... Jestem alkoholiczka... Jestem uciekinierka... wieczny włóczykij... nomad... człowiek bez ziemi... nie należący do niczego... nie należący nawet do siebie... pełen złudzeń... pełen kłamstw... pełen iluzji... pełen mrzonek i demonów... chodzące połączenie sprzeczności... Wciąż uciekam... we wszystkie strony jednocześnie... nigdy i nigdzie wciąż biegnę... aby uciec... aby nie być tu... aby nie być dziś... aby uciec...
Nie potrafię żyć normalnie... tak jak żyją ludzie... nic ze zwykłych spraw już dla mnie nie istnieje... żyję wciąż tylko w nierealnym świecie. Gdy gasną emocje, napięcie, adrenalina się kończy, wtedy kończę się ja i zapadam w sen... i mogę tak spać przez wiele dni... śpię... ale nie śni mi się nic... nie pamiętam snów... nie widzę nic...
Czasem zamykam oczy. Chcę zobaczyć jutro. Chcę zobaczyć siebie. Chcę zobaczyć przyszłość... Widzę nic... kompletnie nic... całkiem nic... Nie od dzisiaj widzę nic. Od zawsze tak jest. Już w dzieciństwie widziałam nic... wielkie, oślepiające światło, albo ciemność, która powstaje, gdy światło gaśnie... ciemność... żadnych kolorów...
I otaczają mnie ludzie... Obcy...i bliscy jednocześnie... Lgnę do nich... Chcę, by byli... a jednocześnie uciekam przed nimi... zbliżam się i uciekam... przytulam i odpycham... Jestem jak fatamorgana, która pojawia się na horyzoncie, ciągnie do siebie, a potem znika... I świat jest taki... i ludzie są...
I ludzie są wokół mnie. I niektórzy mnie nienawidzą. I niektórzy się mnie boją. I niektórzy podziwiają. I niektórzy czegoś ode mnie chcą. I niektórzy się uśmiechają do mnie. I niektórzy fascynują się. I niektórzy naśladują nawet. I niektórzy czytają. I niektórzy chcą manipulować. I niektórzy próbują kierować. I niektórzy usiłują rozumieć. Ale nikt nie zna...
Bo mnie tak naprawdę dla nich nie ma. Są tylko fragmenty, kawałki, skrawki, szepty, lustrzane odbicia. Ale całość nie istnieje. Nie może istnieć. A ja nie mogę jej objąć. Oni też nie mogą.
Dostrzegam tylko fragmenty. Pojmuję to kawałek po kawałku. Połykam części, by pochłonąć całość. A potem wymiotuję... wyrzucam z siebie to wszystko, co połknąłam... bo tego się nie da strawić... nie da się...
Nie da się połączyć dwóch, trzech, czterech światów w jeden wspólny... Nie ma takiego kompromisu... nie ma takiej teorii życia... nie ma rozwiązania tej zagadki... nie ma... nic takiego nie istnieje... I właśnie tyle mam w swoich rękach... Tyle mam dziś...
Jestem zlepkiem myśli, cieniem marzeń... Myśli i marzeń innych ludzi... Moje słowa nie są moje. Ktoś je kiedyś już powiedział. Ludzie mówili. Różni ludzie. Zapamiętywałam wszystko bezwiednie, jakby łapiąc to w wielki wór. Dziś te myśli i słowa są we mnie. Wrosły we mnie. Stały się mną. Oblepiły niczym błoto. Zakryły mnie... szczelnie... mocno... skutecznie... Jestem karkołomną konstrukcją... martwym urządzeniem... maszyną... mutantem... nieczłowiekiem... cieniem człowieka...
Oddalenie. Obcość. Nicość. Smutek. Pustka. Otchłań. Nic. Ja. Świat. Przypadek. Myśli. Wojna. Wysiłek. Wyczerpanie. Chłód. Gorączka. Zimno. Ciemność. Blask. Cienie. Lustra. Lustra. Krzywizna. Wypaczenia. Doskonałość. Walka. Zwątpienie. Szarość. Szarość. Szarość. Wytchnienie. Szarość. Szarość. Szarość. Cisza. Cisza. Cisza. Cisza. Koniec.
Wolę milczeć niż mówić. Czasem milczę kilka dni. Aż milczenie staje się nie do zniesienia. Wtedy odzywam się. Zaczynam mówić. Mówię. Mówię. Mówię. Słowa płyną. Płyną. Płyną. Potem zapada milczenie. Milczenie. Milczenie. I potem żałuję, że się odezwałam, że powiedziałam coś do ludzi. Żałuję. Żałuję. Żałuję. Paradoks: milczenie wydaje się bardziej wymowne i wyraziste niż mowa, niż słowa, niż dźwięki? Chcę mówić. I nie chcę jednocześnie. Mówić i milczeć jednocześnie się nie da. Więc wciąż są we mnie dysonansy. Ciśnienia. Zawieje. Burze. Ulewy. Plucha. Skwar. Upał. Anomalia pogodowe. A potem leczenie ran. I milczenie...
Czy już nic nie jest takie, jakim się zdaje?
Czy już nikt nie jest taki, jakim się wydaje być?
A może ja źle patrzę?
Może kąt spojrzenia nie ten?
Nie ta ostrość?
A może po prostu zbyt naiwnie wierzę?
W to co widzę?
Co słyszę?
Zmysły mnie zawiodły?
Ale nie one winne. Pozwoliłam się zwieść.
Chciałabym napisać, że już NIGDY, PRZENIGDY!
Że nigdy się zwieść nie dam?
Chciałabym wierzyć, że NA PEWNO, że prawda jest prawdą!
Ale przecież to względne jest. Zależy kto mówi tę prawdę.
Chciałabym uwierzyć, że ktoś kiedyś NA ZAWSZE!
Nawet jeśli uwierzę, to co z tego?
Nigdy nie mów nigdy, na pewno i na zawsze.
Tak naprawdę najchętniej stanęłabym obok siebie. Popatrzyłabym na siebie i pewnie zaczęła się śmiać. Ewentualnie postukałabym się w czółko...
Oj głupiaś, Ty, głupiaś...
Odetchnęłabym leciutko, ale się boję... - wyszeptałam w przestrzeń.
Siedząc późnym wieczorem na ławce nad wodą, włożyłam rękę do ciężkiego worka, który prztargałam na plecach, zamieszałam, sięgnąłam aż na samo dno i z dna zaczełam wyciągać wspomnienia. Kolejno wyjmowałam obrazy, głosy, zapachy, emocje, chwile. Wyjmowałam je i przyglądałam się im uważnie. Płakałam, a potem śmiałam się do łez, wzdychałam i wzruszałam się naprzemian, tęskniłam i przerażona zamykałam oczy, odwracałam twarz, zatykałam uszy, by zaraz potem ciekawie wytężyć słuch. Wyjelam z worka pamięci wiele różnych wspomnień. Wyjełam te miłe, które wracają często i przywołują szybsze bicie serca i te mniej miłe, których zwykle nie chcę oglądać. Wyjełam je i zaczełam ważyć. Ważyłam je i oceniałam ich wartość. Wyniki porównywałam z etykietkami, które sama im przykleiłam, wrzucając je niegdyś do worka. Jedne okazały się przecenione, inne niedocenione. Niektóre wspomnienia wylądowały z powrotem na dnie worka z nalepką: ARCHIWUM, inne wyrzuciłam do śmietnika, który stał przy ławce, jeszcze inne zapisałam grubym markerem na ręce, by codziennie o nich pamiętać, a kilka najcenniejszych wyryłam na tablicy serca, by nigdy nie zapomnieć.
Gdy skończyłam, wstałam i, wsłuchując się w szum rzeki, powędrowałam przed siebie, by znów walczyć o swoje jutro...