...NO WŁASNIE...
Usiadłam przy biurku z zamiarem napisania notki głębokiej, poważnej, bolesnej i przejmujaco szczerej. Ale ponieważ w życiu równie ważna jak bycie konsekwentnym jest umiejętnosc rezygnowania... odpusciłam sobie lekko, łatwo i przy kawie.
Obudziłam się w nocy bez czucia w lewej ręce. Naprawdę, swiadomosc że jedna z czterech danych mi przez naturę kończyn żyje własnym życiem nie jest najlepszym odkryciem jakiego można dokonać o drugiej z minutami. Zwłaszcza kiedy księżyc częstuje swiatłem zimnym i surowym. Rzec by można: upiornym. Brr... [Bo może z ta ręka dzieja się tak niewiarygodne rzeczy jak z ramieniem Onofre Martineza? Kto czytał „Fasolową wojnę” Johna Nicholsa ten wie ile szczęsc, nieszczęsc, dzieł zniszczenia, czynów byłych i niebyłych przypisywano magicznej sile „El Brazo Onofre” zjedzonemu przez motyle... Kto nie czytał, ten pomysli, że kompletnie oszalałam;)]
A własciwie do czego mi lewa ręka? Zasadniczo jestem tak bardzo praworęczna, że użytecznosci ręki lewej trudno znaleźć - oprócz oczywistych „funkcji pomocniczych”, kiedy to przychodzi jej wspomagać siostrę.
A jednak znalazłam. Lewa ręka służy do budzenia kota w mężczyźnie drapaniem karku... z włosem i pod włos. Służy wywoływaniu mruków, pomrukiwań, westchnień i szaleństw. No to jak miałabym żyć bez ręki lewej skoro to jej funkcja nadrzędna, a nawet - zaryzykuję stwierdzenie - priorytetowa?
Tak sobie w tej nocy pomyslałam... I czucie powróciło. A wraz z nim refleksja, że już zbyt długo odwlekam moje całkowicie nie romantyczne spotkanie z kardiologiem.